Turbacz to jedno z pierwszych schronisk, które poznałem jeszcze w początkach szkoły podstawowej, natomiast na pewno było pierwszym, które "zdobyłem" bez rodziców. Później kilka razy w liceum ... i później przez wiele, wiele lat nigdy tam nie wracałem.
Dopiero bardzo niedawno wróciłem do tego schroniska między innymi dlatego, że znajduje się na doskonałej trasie, którą w jeden dzień można pokonać z parkingu (np. w Obidowej) przy czym idzie się w kółko bez schodzenia tą samą drogą. W sumie takich tras na 5-6-7 godzin plus jedno czy dwa schroniska nie kojarzę zbyt wiele, bardzo lubię jeszcze trasę z samego końca Rycerki Górnej przez Przegibek i Wielką Raczę (choć na Wielkiej Raczy jedzenie jest OBRZYDLIWE). Może czytelnicy podrzucą jeszcze jakieś ciekawe miejsca.Ale wracając do tegorocznej wyprawy ... po obiedzie wyruszyliśmy ze Starych Wierchów z pewną taką obawą czy zdążymy przed deszczem. Dwa czy trzy razy gdzieś aż w Kilkuszowej daleko zagrzmiało i jakkolwiek było pochmurnie z niewielką mżawką, ale w miarę spokojnie się szło. Spotkaliśmy kilka grup osób, które mijaliśmy rano gdy schodziliśmy do Obidowej (a przypomnę, że my po drodze zaliczyliśmy jeszcze Maciejową), więc nastrój się nam podniósł, że nie jest jeszcze z nami tak tragicznie, jak chodzi o szybkość chodzenia.
I gdy byliśmy w pobliżu Rozdzieli zatrzymałem się na chwilę, żeby obejrzeć mapę, żeby upewnić się, że już blisko. Żona wyraziła niezadowolenie z okazji mojego kolejnego oglądania mapy i jak wtedy nagle i niespodziewanie piorun zrobił mocne BUM! i to w odległości nie większej niż 50 metrów. I wtedy zorientowaliśmy się, że nie jest fajnie (tak naprawdę burza zrobiła mocniej niż BUM, ale moja żona i jej koleżanki czytają tego bloga, więc ewentualnie co się naprawdę stało mogę opowiedzieć prywatnie). W każdym razie stanęliśmy przed dylematem czy udawać, że nas nie ma i moknąć w miejscu (bo oczywiście zaraz po grzmocie zaczęło lać), czy bez względu na burzę lecieć jak na skrzydłach do schroniska. Zdecydowaliśmy się na to drugie, zwłaszcza że po chwili usłyszeliśmy jeszcze tylko dwa odległe i niezbyt niebezpieczne grzmoty. Ominęliśmy trasę przez szczyt i dotarliśmy do schroniska.
Kto nie był to może się zawieść widokiem, bo schronisko na Turbaczu to kombinat chyba na 150 łóżek, ale w sumie bardzo przyjemny, bardzo dużo doskonałego i różnorodnego jedzenia, atmosfera jak na taki moloch bardzo przyjemna. Co pozytywnie zaskoczyło? Krochmalona pościel i prawdziwe wino. Co prawda od M&P, czyli jednego z najdroższych według mnie importerów, ale z naprawdę przyzwoitym, niewielkim narzutem. Zawiodło jak wszędzie brak odpowiedniej ilości wieszaków i haczyków w pokoju, ale to niestety standard ogólnopolski.
Rano przy pięknej pogodzie oczywiście zaliczyliśmy szczyt i mogłem sobie pożartować z żony, która robiła wygibasy usiłując złapać ten punkt w pobliżu szczytu który pozwoliłby jej "zaliczyć" tą górę w aplikacji "Korona Polski". Gdy już w końcu złapała odpowiednie miejsce mogliśmy wracać.
Po drodze do Nowego Targu, do Długiej Polany dwa baraki z zimnym piwem, napojami i lodami. Byłem ciekaw po co, bo z parkingu pod wyciągiem (a można zostawić samochód jeszcze bliżej) do schroniska jest raptem 2 godziny spacerkiem ... ale po drodze okazało się, że są osoby, które maja problemy z dojściem nawet do dolnego baraku z piwem. Widać właściciele tych miejsc mieli w tej kwestii większe doświadczenie.
Na samym dole lokalny baca sprzedający swoje dojrzewające sery (niektóre nawet dojrzewały rok w specjalnie wykopanej piwnicy wapiennej z własnym strumykiem) ... palce lizać. Warto nie tylko kupić ale i posłuchać opowieści jak doszedł do obecnej jakości.
A dalej ... korek na Zakopiance i skrót przez Słowację do domu.
Bardzo fajne okolice :) W dodatku mniej oblegane przez turystów niż okolice Zakopanego
OdpowiedzUsuń