Zgodnie z wieloletnią tradycją 14 października albo 11 listopada (a czasami oba terminy) jeśli wydłużają weekend wykorzystujemy na wyprawę w góry. W tym roku październik nam uciekł, ale listopadowego nie odpuściliśmy.
Decyzja o wyjeździe zapadła dość późno, więc poszukiwania miejscówki były trochę nerwowe. I tak niemal zupełnie przypadkiem trafiłem na kwatery prywatne w Wierchomli ... tuż przy początku szlaku. Idealne miejsce na dwie wyprawy trwające od wczesnego śniadania do zmierzchu.
Pierwszy dzień miał być tylko delikatną rozgrzewką. W związku z tym półgodzinny kawałek szlaku prowadzący asfaltem przejechaliśmy samochodem, żeby nie umrzeć zanim ruszymy. Warto było! Dzięki temu w powrotnej drodze zdążyliśmy akurat równo ze zmierzchem ... a nie godzinę później. Pierwszy odcinek od Chaty nad Stawem do Bacówki nad Wierchomlą jest dla nóg godny trasy po asfalcie. Albo stromizna taka, że można umrzeć, a jak płasko to przez bagno. Jako że było dość wilgotno już po dojściu do Bacówki błoto mieliśmy wszędzie gdzie się da i dzięki temu nie było problemu z koniecznością omijania błotnistych kałuż na dalszej części trasy. Do schroniska na Jaworzynie było w zasadzie niemal płasko, z drobnym nieporozumieniem na samym końcu. Drogowskaz na dole pokazywał dwie trasy do schroniska. "Normalną" i przez szczyt. Oczywiście żona uprała się żeby iść przez szczyt, bo przypomniała sobie o apce "Korona gór polskich". Pominę fakt, że na górze okazało się że telefon jej zdechł, bo bateria się rozładowała. Jak palant latałem od turysty do turysty, żeby pożyczyć power bank. A jak już pożyczyłem, to okazało się, że żona jednak uruchomiła telefon bez tego cuda. Ale ... w apce nie ma Jaworzyny Krynickiej. A na koniec jeszcze okazało się, że dojście do schroniska jest trasą którą wdrapaliśmy się przed chwilą na szczyt. Cudownie po prostu.
W schronisku na szczęście mieli podkoszulki i mieli je nawet w rozmiarze dla mnie (co nie jest takie oczywiste, jeśli pamiętacie kawałek wpisu o Schronisku Jagodna). Jedzenie dobre, ludzie mili, kominek z otwartym ogniem i dużą ilością drewna pozwolił się nam choć trochę podsuszyć. Żeby nie wracać tą samą drogą poszliśmy sobie trasą bez-szlakową, dodatkowo jeszcze puściliśmy synów dłuższą odnogą tej trasy. W końcu się kiedyś znaleźliśmy ... szczegóły pominę.
Następnego dnia postanowiliśmy zrobić trochę większe kółko na Halę Łabową i wrócić przez Bacówkę nad Wierchomlą. W górę poszliśmy szlakiem narciarskim, biegowym niby. Niby, bo były miejsca gdzie stromizna była taka, że zjazd alpejski spokojnie mógłby się tam odbyć. Gdy doszliśmy już do schroniska to poważnie zastanawialiśmy się czy nie wracać szutrówką leśną, czy dojdziemy do końca zaplanowanej trasy. Na szczęście zdecydowaliśmy, że idziemy dalej i była to dobra decyzja. Niestety podkoszulek nie było, a może bardziej zostałem zbyty informacją że "Kiedyś były, ale teraz chyba nie ma, bo nie widzę". Trudno. Jako że byłem to ostatnio w liceum już szykujemy się z żoną na letnią wyprawę ... może wtedy podkoszulki dotrą.
Powrotna droga okazałą się bardzo łatwa w porównaniu do wejścia. Z Hali Łabowej na Runek myknęliśmy szybciej niż sugerował to czas PTTK-owski. Gładka prosta droga z delikatnym podejściem przed samym końcem, potem delikatnie w dół do Bacówki. Nasi synowi postanowili chwilę jeszcze zostać by wyjść później i przegonić nas na trasie. I jak wyrwali ze schroniska ... to w przeciwną stronę. Do dziś nie chcą się przyznać dokąd dobiegli, zanim się zorientowali, że lecą w przeciwną stronę, ale podejrzewam, że dotarli aż na Halę Pisaną. W drodze powrotnej pobili chyba rekord świata w szybkości na tej trasie, ale zupełnie się tym nie chwalą ... ciekawe czemu?
Czekaliśmy na nich w Bacówce i niestety dłuższy pobyt w tym schronisku trochę osłabił niesamowite wrażenie, które pojawiło się dzień wcześniej. W fajnej potrawie zabrakło gulaszu z baraniny. Próba zbudowania dania łączonego ze schabowym nie powiodła się (dla Pani sprzedającej jedzenie to się nie komponowało). Dodatkowo czułem się tam trochę skrępowany. Cały dzień bardzo mocno padało. Byliśmy mokrzy na wylot i zwyczajnie z nas ciekło, mimo zdjęcia kurtek. Nie zdjęliśmy butów, a część stałych mieszkańców była niemal w pantoflach ... więc jedna z osób prowadzących schronisko kilka razy czyściła podłogę mopem wokół nas. Dziwnie się czuliśmy.
Generalnie jestem zadowolony z powrotu w Pasmo Jaworzyny Krynickiej po wielu latach i mimo koszmarnego dojazdu z Łodzi obiecaliśmy sobie powrót w ten region. Może wtedy spróbuję zamordować żonę dłuższą trasą?
Decyzja o wyjeździe zapadła dość późno, więc poszukiwania miejscówki były trochę nerwowe. I tak niemal zupełnie przypadkiem trafiłem na kwatery prywatne w Wierchomli ... tuż przy początku szlaku. Idealne miejsce na dwie wyprawy trwające od wczesnego śniadania do zmierzchu.
Pierwszy dzień miał być tylko delikatną rozgrzewką. W związku z tym półgodzinny kawałek szlaku prowadzący asfaltem przejechaliśmy samochodem, żeby nie umrzeć zanim ruszymy. Warto było! Dzięki temu w powrotnej drodze zdążyliśmy akurat równo ze zmierzchem ... a nie godzinę później. Pierwszy odcinek od Chaty nad Stawem do Bacówki nad Wierchomlą jest dla nóg godny trasy po asfalcie. Albo stromizna taka, że można umrzeć, a jak płasko to przez bagno. Jako że było dość wilgotno już po dojściu do Bacówki błoto mieliśmy wszędzie gdzie się da i dzięki temu nie było problemu z koniecznością omijania błotnistych kałuż na dalszej części trasy. Do schroniska na Jaworzynie było w zasadzie niemal płasko, z drobnym nieporozumieniem na samym końcu. Drogowskaz na dole pokazywał dwie trasy do schroniska. "Normalną" i przez szczyt. Oczywiście żona uprała się żeby iść przez szczyt, bo przypomniała sobie o apce "Korona gór polskich". Pominę fakt, że na górze okazało się że telefon jej zdechł, bo bateria się rozładowała. Jak palant latałem od turysty do turysty, żeby pożyczyć power bank. A jak już pożyczyłem, to okazało się, że żona jednak uruchomiła telefon bez tego cuda. Ale ... w apce nie ma Jaworzyny Krynickiej. A na koniec jeszcze okazało się, że dojście do schroniska jest trasą którą wdrapaliśmy się przed chwilą na szczyt. Cudownie po prostu.
W schronisku na szczęście mieli podkoszulki i mieli je nawet w rozmiarze dla mnie (co nie jest takie oczywiste, jeśli pamiętacie kawałek wpisu o Schronisku Jagodna). Jedzenie dobre, ludzie mili, kominek z otwartym ogniem i dużą ilością drewna pozwolił się nam choć trochę podsuszyć. Żeby nie wracać tą samą drogą poszliśmy sobie trasą bez-szlakową, dodatkowo jeszcze puściliśmy synów dłuższą odnogą tej trasy. W końcu się kiedyś znaleźliśmy ... szczegóły pominę.
Następnego dnia postanowiliśmy zrobić trochę większe kółko na Halę Łabową i wrócić przez Bacówkę nad Wierchomlą. W górę poszliśmy szlakiem narciarskim, biegowym niby. Niby, bo były miejsca gdzie stromizna była taka, że zjazd alpejski spokojnie mógłby się tam odbyć. Gdy doszliśmy już do schroniska to poważnie zastanawialiśmy się czy nie wracać szutrówką leśną, czy dojdziemy do końca zaplanowanej trasy. Na szczęście zdecydowaliśmy, że idziemy dalej i była to dobra decyzja. Niestety podkoszulek nie było, a może bardziej zostałem zbyty informacją że "Kiedyś były, ale teraz chyba nie ma, bo nie widzę". Trudno. Jako że byłem to ostatnio w liceum już szykujemy się z żoną na letnią wyprawę ... może wtedy podkoszulki dotrą.
Powrotna droga okazałą się bardzo łatwa w porównaniu do wejścia. Z Hali Łabowej na Runek myknęliśmy szybciej niż sugerował to czas PTTK-owski. Gładka prosta droga z delikatnym podejściem przed samym końcem, potem delikatnie w dół do Bacówki. Nasi synowi postanowili chwilę jeszcze zostać by wyjść później i przegonić nas na trasie. I jak wyrwali ze schroniska ... to w przeciwną stronę. Do dziś nie chcą się przyznać dokąd dobiegli, zanim się zorientowali, że lecą w przeciwną stronę, ale podejrzewam, że dotarli aż na Halę Pisaną. W drodze powrotnej pobili chyba rekord świata w szybkości na tej trasie, ale zupełnie się tym nie chwalą ... ciekawe czemu?
Czekaliśmy na nich w Bacówce i niestety dłuższy pobyt w tym schronisku trochę osłabił niesamowite wrażenie, które pojawiło się dzień wcześniej. W fajnej potrawie zabrakło gulaszu z baraniny. Próba zbudowania dania łączonego ze schabowym nie powiodła się (dla Pani sprzedającej jedzenie to się nie komponowało). Dodatkowo czułem się tam trochę skrępowany. Cały dzień bardzo mocno padało. Byliśmy mokrzy na wylot i zwyczajnie z nas ciekło, mimo zdjęcia kurtek. Nie zdjęliśmy butów, a część stałych mieszkańców była niemal w pantoflach ... więc jedna z osób prowadzących schronisko kilka razy czyściła podłogę mopem wokół nas. Dziwnie się czuliśmy.
Generalnie jestem zadowolony z powrotu w Pasmo Jaworzyny Krynickiej po wielu latach i mimo koszmarnego dojazdu z Łodzi obiecaliśmy sobie powrót w ten region. Może wtedy spróbuję zamordować żonę dłuższą trasą?
Komentarze
Prześlij komentarz